Dziś na trasie miałem nieciekawą historię. W czasie jazdy pojawił się dym wydobywający się ze stacyjki. Jechałem w tym czasie jakieś 100 km/h, szybko się zatrzymałem rzucając okiem na temperaturę (było poniżej 90). Po otwarciu maski, okazało się że pod nią wszystko ok - rzut okiem na bezpieczniki - tutaj też wyglądało ok. Ponieważ jechałem na gazie tak na wszelki wypadek przełączyłem na benzynę i odpaliłem znów. Dym już się nie pojawił, samochód chodził jak wcześniej, uznałem więc, że to coś z elektryką. Po 8 km zatrzymałem się i postanowiłem sprawdzić na szybko światła. Okazało się że:
- nie działają halogeny przód/przeciwmgielne tył (nie świecą się też kontrolki)
- nie działają długie po włączeniu na stałe, po prostu tak jakby ich nie było (nie świeci się też kontrolka), jednak bez problemu "migają" - świecą oraz zapala się kontrolka
Tak pokonałem dalszą trasę (30 km) już bez żadnych niespodzianek.
Wiem, że wizyta u elektryka mnie nie ominie (nie mam zielonego pojęcia o niej), ale nurtuje mnie teraz pytanie: Samochód jest mi teraz potrzebny jak diabli i raczej nie chciałbym go teraz zostawiać. Czy mogę nim pojeździć tak powiedzmy jeszcze z 3 dni (do tego czasu muszę nim zrobić jakieś 400km) czy wiąże się to z jakimiś poważnym ryzykiem (w stylu pożaru lub wybuchu
